Niezważając na ranę,która wydawała się coraz większa,szłam jak robot przed siebie. Napotkałam wązki korytarz różany. Normalnie bym nie szła,ale coś mi podpowiadało żebym szła korytarzem. Tak więc zrobiłam. Kolce raniły moją skórę boleśnie,jakby ktoś obdzierał mnie ze skóry,krew sączyła się jak wodospad,a przed oczami miałam mgłę. Glowa i powieki robiły się cięższe,jak dotąd,chciałam stąd wyjść,ale łapy odwamiały mi posłuszeństwa. Coraz dalej od wyjśćia,coraz bliżej śmierci. Kolce poraniły moją skurę i wyglądałam jakby ktoś oblał mnie kubłem krwi. Nagle,moje serce przestało bić,nawet nie dokończyłam jednego oddechu,a już spadłam w czarną odchłań śmierci. Moje ciało opadło pusto na ziemię. Po pół godzinie przykryła je płachta białego puchu.