Pijana kochanka
Wyszedłszy ze szpitala, postanowił, że przez lato nie wyda na wódkę ani grosza. A lato było piękne i upalne, i Kuba coraz bardziej zapominał o pobycie w szpitalu. Coraz mniej pamiętając o przykrościach, zaczął tęsknić do pijanej kochanki.
Odnalazł ją przypadkowo na strychu za starą szafą. Zamknięta w dymionie, wyglądała jak młode, fermentujące wino teścia.
- O, ty moja kochana biedaczko – wyszeptał rozczulony.
O mało się nie popłakał ze szczęścia na widok ogromnego dymionu. W zalanym woskiem korku, tkwiła szklana rurka, przez którą pijana rozpustnica usiłowała się wydostać na wolność. Wabiła cichym, pieszczotliwym bulgotaniem i obiecywała grzeszne rozkosze.
- O, ty moja ślicznotko – zamruczał. – Przecież nie poznają, jak się trochę napiję – kalkulował, kupując w aptece gumowy szlaufik.
I tak to znowu nawiązał z pijaną rozpustnicą grzeszne stosunki. Odwiedzał ją po kryjomu na strychu i całowali się przez szlaufik.
Potajemne pieszczoty trwały przez dwa tygodnie, do pewnej niedzieli. Pewnego, niedzielnego przedpołudnia plątał się apatycznie po domu, kiedy usłyszał od żony.
- Tylko popatrz, jaka piękna niedziela, weź wózek z dzieckiem i jedzcie do parku, na spacer.
Zmilczał z początku, ale po chwili powiedział, że pojedzie, bo przecież lubił swojego trzymiesięcznego synka. Pomógł żonie znieść wózek i patrzył jak przygotowuje malucha do drogi.
A potem nie wytrzymał i poszedł odwiedzić kochankę. Takie ukradkowe spotkania pełne są pożądliwej niecierpliwości.
- Przecież jak pójdę na spacer, to na jakieś dwie, trzy godziny – myślał, przyssawszy się łapczywie do szlaufika.
Pił bez umiaru, przestał dopiero wtedy, kiedy mu zaczęło brakować oddechu. Oddychał głęboko i z lubością wciągał intymny, drożdżowy zapach, a potem wyciągnął szlaufik i zatkał korek.
- Ej! Chyba byłem za chytry – pomyślał, kiedy wypite litry zaczęły się rozpychać na wszystkie strony.
Za wszelką cenę usiłowały się wydostać na zewnątrz.
- Nie, tylko nie to! – panikował. – Nie wypuszczę!
Zacisnął zęby i po chwili udało mu się opanować sytuację. Zszedł na dół i nie odzywając się do nikogo, pojechał z dzieckiem na spacer.
Usiadł w parku na ławce i kołysząc wózkiem, zaczął się wspinać do siódmego nieba. W miarę przenikających do krwioobiegu procentów, osiągał coraz większy błogostan. Słońce świeciło coraz piękniej i radośniej, ptaki śpiewały coraz melodyjniej, drzewa rzucały coraz delikatniejsze cienie, a generał spoczywający w mauzoleum na środku jeziora wydawał się coraz bardziej bohaterski.
- Tyloma bateriami dowodził – myślał wzruszony. – Żołnierze nazywali go ojczulkiem Bemem. Szkoda, że nie mogłem walczyć u jego boku o wolność braci Węgrów – myślał i żałował, że się nie urodził w ubiegłym wieku.
Po chwili wrócił z obłoków na ziemię, bo wypite na strychu litry zaczęły sobie po przefiltrowaniu szukać ujścia. Cóż było robić, wstawał i chodził przez trawnik w załomy żywopłotu, gdzie rozstawał się z nimi bez żalu. Coraz bardziej pijany, w końcu zgubił drogę powrotną do ławki i śpiącego w wózku dziecka.
- Chyba przeholowałem z tym piciem – pomyślał wystraszony.
Pod wpływem lęku o dziecko, jakby trochę wytrzeźwiał. Bojąc się ruszyć z miejsca, żeby się całkiem nie pogubić, stanął na środku trawnika i nasłuchiwał.
- To chyba mój syn płacze – pomyślał, kiedy po chwili usłyszał płacz dziecka.
Nadstawiając ucha, zaczął się posuwać w tamtą stronę, przystanął zdezorientowany, kiedy na gałęzi pobliskiego drzewa rozległy się hałaśliwe popisy jakiegoś ptaka.
- O ty draniu cholerny! – zdenerwował się w końcu. – Koncertów ci się zachciało?
Podniósł patyk i ze złością cisnął w ptaka, ale nie trafił nawet w drzewo, podskoczył więc do góry z zaczął potrząsać gałęzią. Przestał, kiedy zauważył, że w alejce przystanęła młoda kobieta z dwójką dzieci i spoglądają na niego ze zdziwieniem.
- Pyskował z gałęzi – wyjaśnił.
- Kto pyskował? – zapytała ciekawie dziewczynka.
- Nie wiadomo, bo już go nie ma – odpowiedział i zaczął nasłuchiwać.
Tym razem szybko zlokalizował dziecko po płaczu i pośpiesznie pojechał z nim do domu. Już nie myślał o generale, tylko żeby jak najszybciej dojechać szczęśliwie z maluchem do domu.
Zostawił wózek z dzieckiem w ogrodzie i chyłkiem, po cichu, poszedł do siebie na górę. Nim zasnął, słyszał jeszcze, jak zszokowana żona mówiła w ogrodzie podniesionym głosem:
- Dwie godziny! Dwie godziny temu pojechał z dzieckiem trzeźwy na spacer, a wrócił kompletnie pijany. Gdzie pił? Gdzie pił i z kim?
Tak mówiła, bo nie kojarzyła, że Kuba ma na strychu kochankę.
Minęło kilka trzeźwych dni i Kuba znowu zatęsknił do dymionu. Zjawił się ze szlaufikiem na strychu, ale kochanki nie było. Znikła, zapadła się pod ziemię, rozpłynęła, nie wiadomo gdzie zginęła. Pomedytował przez chwilę i doszedł do wniosku, że teściu zauważywszy ubytki, ewakuował zagrożoną resztę w niewiadomym kierunku. Cóż było robić, wyrzucił bezużyteczny szlaufik, ale z pijanej kochanicy nie potrafił zrezygnować i zaczął jej z powrotem płacić za pieszczoty.
Trzy razy w twarz
Tego dnia poszedł po pracy na imieniny do kolegi. Iskrzył humorem, jak rozbłyskami sztucznych ogni i chyba dlatego spodobał się pijanej żonie solenizanta.
Wabi do siebie – pomyślał, kiedy wyszła do kuchni i zaczęła go przywoływać przez uchylone drzwi.
Popatrzył ze współczuciem na kolegę, potem z przyganą na jego żonę i nie poszedł. I chyba dlatego zaatakowała później przy stole.
- Niech ci się nie wydaje, że nasz dom to burdel.
- Nie jestem aż taki pijany – popatrzył na nią ironicznie.
- Ty się już urodziłeś alkoholikiem!
- Ale nie kurwiarzem, ladacznico.
Uderzyła go otwartą ręką w twarz.
- Ladacznico.
Kolejne uderzenie w drugi policzek.
- Ladacznico.
Trzecie uderzenie, po którym się rozpłakał.
Płakał po cichu, bo miał poczucie wyrządzonej mu krzywdy. Nie miała prawa powiedzieć, że się urodził alkoholikiem, bo nikt się alkoholikiem nie rodzi. Dziedziczona jest wprawdzie podatność, ale nie uzależnienie i tylko co czwarte dziecko alkoholika ulega nałogowi, ale i ono nie musi. Po prostu, tak jak rodzą się ludzie uczuleni na pyłki kwiatowe, podobnie się rodzą uczuleni na alkohol. Takich alkoholowych alergików żyje w tej chwili na ziemi ponad miliard, ale ani jeden nie wpadnie w nałóg, jeżeli będą unikać alkoholu.
On o tym wszystkim wiedział, ale nie potrafił tego wytłumaczyć głupiej babie, bo to się nie mieściło w jej ptasim móżdżku. Więc się rozpłakał, bo nie chciał jej uderzyć, a spotęgowane alkoholem emocje musiały sobie gdzieś znaleźć ujście.
Później żałował, że nie zaczął bić na odlew, że jej nie strzaskał po pysku, ale może i dobrze, że nie oddał. Był przecież na obcym podwórku, jak brzydkie kaczątko pomiędzy wronami, więc wolał się rozpłakać, zamiast krakać.
Po kilku dniach popił z tym samym kolegą, a potem poszedł do niego w odwiedziny. Kolega często zapraszał znajomych, a oni mu przyprawiali rogi.
Siedzieli w pokoju i pili, a potem kolega usnął i Kuba przydybał w kuchni jego żonę. Wróciwszy do zdarzenia sprzed kilku dni, opieprzał ją przez kwadrans, że bijąc go po twarzy, zachowała się jak razówa. Z początku się nie odzywała, chyba się bała, ale w końcu nie wytrzymała i zapytała, co to jest razówa?
- Razówa, to wychowana na razowym chlebie rzepa – wyjaśnił. – Taka, co to byle co zje i byle co powie. Potrafisz przynajmniej przeprosić? – zapytał na koniec.
Zmilczała, być może dotarło do niej, że przeholowała, ale nie przeprosiła, bo nie potrafiła. Pokazywała go na ulicy koleżankom i mówiła, że go zbiła, ale się nie chwaliła za co, ladaco.
Machnął na nią w końcu ręką i od tego czasu zaczął jej unikać, lepiej takich nie tykać.
Dwa światy
Płynęły kolejne dni pijanego lata, a Kuba z nimi i holowany przez alkohol, zbliżał się do Niagary swojego życia. Pewnego dnia tak się upił, że na drugi dzień rano ciągle był pijany i nie pojechał do pracy. Poszedł pić do miasta i włóczył się do wieczora po knajpach, nie bardzo pamiętając, gdzie i z kim pije.
Obudził się nazajutrz rano w izbie wytrzeźwień i spoglądał zdziwiony po chrapiących na sąsiednich na łóżkach. Nie pamiętał, kiedy się skończyło wczoraj, a kiedy zaczęło dzisiaj, z początku nie mógł sobie nawet przypomnieć w jakim jest mieście.
Wypuścili ich o szóstej rano, poszli pod otwierany o siódmej bar piwny i dołączyli do czekających na otwarcie wodopoju.
- Nowy? – pytali i popatrywali na niego przyjaźnie.
Stanął z boku, bo czuł się tutaj obco. Ani nie miał smaka, ani go nie suszyło, nigdy też dotąd nie pił klina na kaca, po dużym pijaństwie przez kilka dni nie mógł patrzeć na alkohol. No, ale skoro wszyscy ciągle tyle o tym klinie mówią, to przyszedł z ciekawości.
Po otwarciu baru, przebierające racicami stadko runęło do środka i ustawiło się w kolejce do bufetu. Wziął podany kufel piwa i zaczął pić pospiesznie udając, że go suszy. Szczerze mówiąc, pił z obrzydzeniem, ale nie okazywał tego po sobie, bo dla towarzystwa, Cygan dał się powiesić.
Przygodni znajomi patrzyli ze współczuciem, ktoś go poklepał po ramieniu i Kuba postawił wszystkim kolejkę, żeby uczcić pasowanie na pijaka.
Po drugim kuflu poczuł szmery, ale alkohol go nie cieszył.
- Co ty ze sobą robisz? – krzyczała jego dusza. – Gdzie ja będę mieszkać, jak ty się rozlecisz? – pytała zrozpaczona i szarpała za wszystkie sznury, jakich zdołała dosięgnąć.
- Bim, bam! Bim, bam! – biły na trwogę dzwony sumienia.
Kiedy koło południa usłyszał alarmujący sygnał karetki pogotowia, nie wytrzymał i wyszedł z baru.
Chodził po mieście, ale jakby nie chodził, bo żył, jakby nie żył, działał na zasadzie odruchów. Wszedł do sklepu monopolowego po butelkę wódki, ale brakło mu pieniędzy, więc kupił dwa najtańsze wina owocowe.
Wiedział w jakich niechlujnych warunkach je produkują, bo swego czasu, jeździł na reklamacje jakości i widział lochy pełne gnijących jabłek. Biegały po nich szczeciniaste, rude szczury, a robotnicy w gumiakach smarkali z rozpędu w tę fermentującą breję, niektórzy rozpinali rozporki i sikali.
- Opłukujemy z błota – żartowali.
- Dezynfekujecie? – udawał, że się śmieje.
- Dezynfekujemy – przytakiwali i dodawali, że oni tego nie piją.
Wiedział też, że w procesie produkcji sypie się w te pomyje wory żółtej siarki, ale w trzecim dniu pijaństwa było mu już wszystko jedno, więc kupił te dwa wina.
Sprzedawczyni zapakowała je w papierową torbę i poszedł w poszukiwaniu towarzystwa do picia. Plątał się środkiem ulicy i udawał, że nie słyszy pomstujących kierowców. Kiedy torba się rozerwała i jedno wino rozbiło, skopał szkło na pobocze i poszedł dalej z ocalałą butelką w ręce. Z przynętą na widoku, szybko znalazł towarzystwo, trzech nieletnich i poszedł z nimi na peryferie miasta.
Och, jak przyjemnie było tak płynąć pośród falującej zieleni. Rozbrykane koniki polne potrącały dzbanuszki kwiatów i wylewały na trawę narkotyczne pachnidła, i pachniała trawa, jak nie trawa.
- Ale zabawa – cieszyły się szafirowe motyle.
- No i z czego się tak cieszycie? – dziwiły się czerwone maki. – Czyż to jest powód do radości, że trawa pachnie, jak nie trawa?
Rozchylały purpurowe płaszcze i otulały nadlatujące motyle, na chwilę.
- Popatrz, jakie mają szafirowe łatki – zachwycały się bławatki i z tego zachwycenia stawały się jeszcze bardziej modre. – Skąd macie takie śliczne, szafirowe pierścienie? – pytały.
- Och, u nas to normalne – odpowiadały nonszalancko motyle i zapalały nad łąką kolorowe błyskawice.
Cały tamten niebiański świat istniał, jakby po drugiej stronie niewidzialnej szyby.
- Gdzieś musi być jakaś brama – pomyślał. – Gdzieś musi być brama do tamtego świata, tylko gdzie?
Po niebie płynęły białe chmury i nawoływała się z góry jaskółcza dziatwa. Gotyckimi literami kreśliła na tablicy nieba kod dostępu, którego nie potrafił odczytać, bo po pijanemu przestawał rozumieć ptaki.
W pewnym momencie zauważył, jego znajomi gdzieś znikli razem z winem. Pobiegł za nimi w jedną, a potem w drugą stronę, chwiały się trawy potrącone, ale w końcu zrezygnowany machnął ręką.
- Tam poszli, tam – pokazywał jakiś chłopak, ale udał, że nie słyszy.
Czuł, że jakby doszło do czego, to by sobie z tamtymi nie poradził, więc może lepiej, że poszli, zabierając tylko wino.
- Wódka jest słaba, ale najmocniejszemu da rady – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny, jak szmer strumienia.
- Kto to do mnie mówi?
- Już nikt.
W środku zieloności stał rozpłaszczony na niewidzialnej szybie i tęsknił, och! jak bardzo tęsknił za tamtym lepszym światem. I zapragnął wyzdrowieć, i zawrócił do miasta, i poszedł do poradni odwykowej.
Propozycja awansu
Wszedł do poradni, odszukał starą, siwą pielęgniarkę, usiadł przy biurku i zaczął płakać.
- Dlaczego pan do mnie przyszedł? – zapytała.
- Bo się leczyłem u pani antikolem – wyjaśnił.
- I co? Nie pomogło.
- Nie pomogło.
Ukrył twarz w dłoniach, a potem spuścił głowę jeszcze niżej i płakał oparty czołem o biurko. Skarżył się smutno, że on już tak dłużej nie może, i żeby mu się pomogła wyleczyć.
Rozczuliła się nad nim jak dobra i mądra matka.
- Dobrze – powiedziała życzliwym, zatroskanym głosem. – Jak ci antikol nie pomógł, to pojedziesz na leczenie – zadecydowała i chyba nawet miała go ochotę przytulić.
Kiwał potakująco głową i nic się nie odzywał, tylko płakał. Rzutka była, energiczna i momentalnie uruchomiła liczne sprężyny. W ciągu godziny podjechała karetka, żeby go zawieźć do odległego o osiemdziesiąt kilometrów miasta, gdzie był jeden z lepszych oddziałów odwykowych. W karetce jeszcze trochę popłakiwał. Nie za bardzo mu chciało, bo już go rozżalenie opuszczało, ale skoro go wieźli jako nagły przypadek, to przecież wypadało popłakać.
Tak był sponiewierany przez wódkę, że patrzył pokornie i ulegle na mijane po drodze miasta jak zbity psiak. Ożywił się jedynie trochę, kiedy przejeżdżali przez jego rodzinne strony i potem, kiedy dojeżdżali do szpitala.
Wielka, dwupiętrowa bryła podobnego do pałacu budynku, wkomponowana była w drzewa starego parku. Było późne popołudnie, nie było ordynatora i dano na razie z nienormalnymi. Z ciekawością i obawą patrzył na ich nieruchome, ziemiste twarze. Palili papierosa za papierosem, korytarz był tak zadymiony, że na ściennym zegarze nie można było doczytać godziny.
Spacerowali jak zamknięte w klatce zwierzęta, w pewnym momencie podszedł do niego sympatyczny mężczyzna w sportowym dresie i poprosił o papierosa. Wyciągnął paczkę i natychmiast ustawiła się kilkunastoosobowa kolejka. Jeden przez drugiego wyciągali bez pytania papierosy.
- Nie częstuj, bo nie nastarczysz – powiedział z pobłażliwym uśmiechem rozmówca.
Pociągnął Kubę za rękaw i rozglądając się podejrzliwie na boki, powiedział konspiracyjnym szeptem, kiedy stanęli przy oknie.
Widzisz, tak naprawdę, to ja mam papierosy, ale szukałem pretekstu, żeby z tobą porozmawiać. Jak masz na imię?
- Kuba.
- Ładnie, a teraz słuchaj uważnie, bo to sprawa wagi państwowej. Mam telepatyczne przekazy od kosmitów, jestem ich tajnym współpracownikiem i chciałem cię zwerbować do współpracy na rzecz odległej gwiazdy. Wystawię ci rekomendację, ale na razie będą ci nadawali tylko czarno białe przekazy.
- A ty masz jakie?
- Ja mam kolorowe, bo jestem szefem siatki szpiegowskiej. Nadają mi telepatycznie trójwymiarowe hologramy i na razie będziesz mi podlegał, bo jestem oficerem liniowym.
- Dziękuję, ale ja nie chcę współpracować z kosmitami – odpowiedział grzecznie. – Kocham ziemię i nie chcę być kosmicznym szpiegiem.
- A jakby ci nadali szlachectwo i zrobili swoim generałem? – nalegał tamten z nadzieją w głosie. – Masz fajną, niebieską koszulę z naramiennikami i można by ci wyhaftować na każdym ramieniu po wężyku i po dwie gwiazdki, i byłbyś generałem dywizji. Jak chcesz, to pójdę do siostry oddziałowej i wydam polecenie, żeby ci wyhaftowała, chcesz?
- Nie chcę.
- Na pewno nie pozwolisz się zwerbować?
- Na pewno.
- Nawet jakby cię zrobili szlacheckim generałem?
- Nawet wtedy – zakończył Kuba zdecydowanie i odszedł.
Spacerował po zadymionym korytarzu i uśmiechał się z goryczą wspominając propozycję liniowego oficera. Na zakończenie trzydniowego pijaństwa, alkohol zaproponował mu awans na generała swojego oszalałego wojska. Wojska przeznaczonego na przemiał w młynie ewolucji.
Postanowił się stąd wydostać jak najprędzej.
- Musi pan poczekać do jutra – wyjaśniła pielęgniarka. – Porozmawiać rano z ordynatorem.
Kolacja była niesmaczna, kawałek żółtego sera, dwie kromki razowca i półlitrowy garnuszek wodnistej lury. Jedzenie mu rosło w ustach i nie chciało przejść przez gardło.
Patrzył z zazdrością na zajadających sąsiadów. Mlaskali i rozlewali kawę po stołach, niektórzy zlizywali językiem. Zmusił się do jedzenia, bo nie jadł od przedwczoraj.
Od samego rana czatował na ordynatora i zaraz po ósmej był u niego w gabinecie. Powiedział stanowczo, że chce wyjść do domu i czekał zaniepokojony na reakcję. Ordynator popatrzył w papiery i powiedział.
- Przecież chce się pan leczyć z alkoholizmu.
- Nie chcę.
- Nie jest pan alkoholikiem ?
- Nie jestem – zaprzeczył.
Nie wiedział jeszcze, że alkoholizm jest szatańskim demagogiem, który najmądrzejszemu potrafi wmówić największą głupotę.
- Wczoraj prosił pan o pomoc, wieźli pana tutaj karetką osiemdziesiąt kilometrów – powiedział lekarz.
- Ale już jestem zdrowy.
- Oszukuje pan samego siebie, ale nie mogę panu pomóc.
- Dlaczego ?
- Bo jeszcze pan nie dojrzał do leczenia.
- Dlaczego ?
- Bo jeszcze pan nie sięgnął swojego dna i nie ma się od czego odbić.
- Sięgnąłem, wczoraj.
- To jeszcze nie było pańskie dno, pańskie dno jest dużo niżej.
Lekarz obserwował go przez chwilę, a potem zadał kilka luźnych pytań, na które odpowiedział szybko i logicznie.
- Jest pan wolnym człowiekiem – oznajmił. – Niech pan idzie i robi, co panu pasuje.
I Kuba poszedł, i wrócił do domu.