Woda.
Podeszłam do srebrzystej tafli niemal z namaszczeniem. Dawno nie piłam już czystej wody. W ogóle dawno nie piłam. Smakowała słodko; lepiej niż letni deszcz, lepiej niż ambrozja. Wtem usłyszałam jakiś dźwięk, który mnie spłoszył. Łamana czyimś ciężarem gałąź. Wiedziałam, że jestem obca i że pachnę inaczej niż "normalne" wilki. Że pachnę źle. Znów niemal poczułam podmuch zaciskanych na mojej skórze szczęk, ponownie stanęli mi przed oczami ludzie - zdziczałe bestie bez krzty rozsądku. Szeleszczące odgłosy zza krzewów na przeciwległym krańcu wodopoju mogły zwiastować kolejne zagrożenie.
Cofnęłam się gwałtownie od brzegu i poczułam wilgoć pod nogami. Wiedziałam, że to nie woda, nie stanęłam bowiem w samej wodzie, ani też nie rosa, bo na nią było zbyt późno. Gorąca ciecz pode mną była moją własną posoką, sączącą się ze zdartych długą drogą oraz podrażnionych solą morską, piachem i ostrymi kamieniami opuszek łap. Zostawiałam krwawe tropy i zdawałam sobie sprawę, że wytropienie mnie byłoby szczenięcą igraszką, zwłaszcza, że czułam wokół wonie innych wilków. Mimo to, przedreptałam przez całą połać trawy, by ułożyć się w kępie krzewów. Spróbowałam zamknąć oczy, ale blizna wciąż boleśnie ciągnęła na powiece. O spaniu nie było więc mowy. Westchnęłam i nie zdałam sobie nawet sprawy, kiedy mój oddech przeszedł w piskliwe, żałosne wycie.